Gdy jest tyle pracy, że nie wiemy w co ręce włożyć

OPCJA STANDARD
Muszę poprawić ostatnie testy, zaprojektować skrypt na kolejne szkolenie, uzupełnić dokumenty z tego poprzedniego, wybrać prezent urodzinowy dla taty, znaleźć dobrego hydraulika… I nagle z krótkiej notatki mentalnej robi się 10-tomowa epopeja, a ja postanawiam,… że *będę jak Scarlet O’Hara i pomyślę o tym jutro 😀 Warto dodać, że i tak należę do tych szczęściarzy, którzy nie mają dzieci (mam tu na myśli jedynie ogrom obowiązków, jaki się z nimi wiąże, dzieci lubię ;p), cieszą się zdrowiem fizycznym i nie muszą biegać między dwoma etatami, żeby spłacić kredyt na mieszkanie. Mimo wszystko, najnormalniej w świecie dużo tego i gdy zaczynamy zdawać sobie sprawę JAK BARDZO tego dużo – zamieram. Mózg zawiesza się na chwilę w próżni (w każdym razie mój tak robi :D) i w efekcie przytłoczona nadmiarem sprawunków – nie robię NIC 😀
 
TRUDNE POCZĄTKI I TAKTYKA BRADLEY COOPER
Pozmywaj naczynia. Albo posprzątaj na biurku. Zrób COŚ. Cokolwiek. Cokolwiek, co da Ci poczucie progresu. Ironicznie, jest to sprzeczne z tym, co niedawno opublikowałam (w myśl zasady „nie marnuj swojej energii mentalnej na bzdury”), jednak różne sytuacje i stopnie odwlekania wymagają różnych narzędzi. Zdarza się, że albo sama myśl dużej ilości pracy jest tak zniechęcająca, że trudno nam nawet ruszyć z miejsca. Bzdurna czynność, taka jak zmywanie naczyń, od którego zaczął swoją przemianę bohater filmu „Limitless” („Jestem Bogiem”) spełniła funkcję rozgrzewki – czegoś lekkiego, co pozwala przełamać niechęć. Wszyscy wiemy, że najtrudniej jest zacząć i to z początkiem mamy największy problem. Niech więc czynność będzie tak bzdurna, mechaniczna i niewymagający, jak to tylko możliwe. Potem naprawdę już pójdzie 😉 Pozmywajmy więc naczynia 😉
 
CZEGO OCZY NIE WIDZĄ…
Pisząc to zakładam, że nie doszliśmy jeszcze do punktu paniki w wyniku zrobienia/zajrzenia do kilometrowej listy rzeczy do zrobienia 😉 WYsoce prawdopodobne jest jednak, że mamy jedną, dwie, góra trzy najważniejsze (i pilne) sprawy do załatwienia oraz całą masę różnego rodzaju bzdur. Sama, zwłaszcza w okresie gdy łączyłam pracę, szkołę fotografii i egzaminy z teorii szybownictwa, gdy tylko patrzyłam na swój harmonogram, dostawałam ataku paniki. Dosłownie. Oczywiście sama to wszystko na siebie nałożyłam w przekonaniu, że „dam radę” i w ostatecznym rozrachunku tak też było, jednak nawet taki zorganizowany pracoholik jak ja miewa chwile zwątpienia. Gdy już zmusiłam się do działania stawałam przed pokusą, aby robić kilka rzeczy na raz i szybko nadrobić zaległości. Dopiero z czasem nauczyłam się, że mój mózg nie jest w stanie rozwiązywać dwóch problemów jednocześnie nie przypłacając tego utratą koncentracji, czasu i energii. Siadałam więc przy konkretnym teście czy rozdziale, a całą resztę zamykałam i kładłam poza swoim polem widzenia. Gdy tego nie robiłam, nawet kiedy nie zerkałam do innych projektów, moja uwaga przeskakiwała od jednego zadania (tego bieżącego) do drugiego, które czekało w kolejce. Nigdy nie przyspieszało to mojej pracy, a jedynie dodatkowo strofowało i utrudniało koncentrację.
 
POINTA: bardzo dobrym przyjacielem osoby zajętej jest siła rozpędu. Dzięki niej rozwalamy system i działamy jeszcze sprawniej 😉 Niestety, na samym początku napotykamy blokadę. Czujemy zniechęcenie i odwlekamy działanie w czasie. Najlepszym sposobem na zmuszenie się do rozpoczęcia pracy jest zrobienie bzdurnej czynności, która da nam ten rozpęd, a gdy już go troszkę nabierzemy, wybieramy jedno do trzech najważniejszych zadań i odcinamy się w każdy możliwy sposób od reszty.
 
I nie, nie kwestionuję tego, że wszystkie Wasze projekty są ważne, na pewno są 😉  ale gdybyście z ręką na sercu mieli wskazać palcem ten najważniejszy i to w przeciągu 3 sekund – coś mi mówi, że wszyscy byliby w stanie to zrobić 😉
 
*Ze szczególnym podziękowaniem dla Gabrysi za to, że zapoznała mnie z tą filozofią ;P